sobota, 31 maja 2014

Sierra Central: Bliżej nieba

W Marco spędziłam prawie tydzień. Przez cały ten czas miałam wrażenie, że jestem bliżej nieba. Fakt, że mieszkałam na parafii, przy kościele i fakt, że fizycznie byłam bliżej nieba niż zazwyczaj, bo miasteczko leży na wysokości 3460 mnpm. W każdym razie czy wspinając się na pobliskie szczyty czy przemierzając cabionetą kręte drogi, rozpadliny i przepaście, czułam, że niebo jest bliżej. Bo czasem, gdy siedziałam odpoczywając na kamieniach, które przywlókł lodowiec (mamo, tato, nie pamiętam jak to z tym lodowcem było dokładnie) to byliśmy tylko we dwoje, ja i niebo. Aha no i czakra w dole.




lodowiec Huaytapallana

Parafia w Marco liczy kilkanaście wiosek, księża dojeżdżają na mszę czasem ponad godzinę. Najczęściej do kościoła przychodziły dzieci, kilka, kilkanaście, podwoziliśmy je samochodem na pace. Do kaplicy czy kościoła klucze mają zwykle mieszkańcy. Rodzi to niekiedy spory, bo jest obawa, że niektórzy zaproszą padres casados czyli dawnych księży, którzy pozakładali rodziny, ale dalej udzielają sakramentów.

Kościół Świętej Marii Magdaleny w Marco

Sierra Central: Feria i Fiesta

W czwartkowy poranek w Sapallanga (prowincja Huancayo) rozpoczyna się feria czyli targ. Zjeżdżają się sprzedawcy ze okolicznych miasteczek i wiosek, przywożąc wszystko co mogą sprzedać: warzywa, owoce, ubrania, świnki morskie, kurczaki, kadzidełka na każdą dolegliwość, suszone węże, róże ogrodowe i przeróżne cejcości. 
- Mami, mami, może kupisz yerbe, mami, a może kilo kamote (słodki ziemniak)?! - rozlegają się głosy.
Oprócz zakupów na targowisku można też smacznie zjeść i napić się soku ze świeżych owoców - jugo. Byłam tak oczarowana, że po porannych zakupach wróciłam tam, tym razem z delirką (pet name mojego SonyCybershota).


Sapallanga
Sapallanga - z koleżankami na drinku ;)
Sapallanga - nie mogłyśmy się dogadać, bo ja nie za bardzo w keczua mówię, ale ku obopólnej radości cyknełysmy sobie foty, ja z nią - no bo wiadomo, a ona ze mną - bo nigdy u nikogo nie widziała niebieskich oczu.
Sapallanga
W Marco (prowincja Jauja) natomiast w czwartek rozpoczyna się fiesta. Zaczyna się w czwartek i trwa do następnej środy. Na głównym placu, przy gloriecie (taka jakby altanka) zbierają się mieszkańcy, hektolitry piwa, orkiestra - jedna, dwie, a czasem cztery i rozpoczyna się impreza. Roboczo nazwę ją "spacerówka". Tworzy się bowiem korowód, na przedzie którego idą najczęściej sponsorzy imprezy, za nimi lud świętujący, a na końcu muzykanci. I tak przytupując i podskakując przechadzają się po uliczkach miasteczka, a potem rundka za rundką w ogół placu. Trwa to do około godziny dziesiątej wieczorem, chyba że jest wielka fiesta, to podobno wtedy i do rana. Zapytałam, co świętują? Z jakiej okazji jest fiesta? Hmm...nikt nie był wstanie mi powiedzieć. Bo fiesta to fiesta.

Marco

Marco
W jedną sobotę w Marco był ślub, w pierwszej ławce siedziały dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Po kazaniu, w którym ksiądz zwracał się po imieniu do młodej pary, miała nastąpić uroczystość zaślubin. W tym jednak momencie pan młody wyszeptał, iż jest problem, gdyż panna młoda jeszcze się nie pojawiła! Jak to? Na własny ślub? Niestety punktualność nie była jej mocną stroną. Po dwóch pieśniach, ksiądz kontynuował mszę, a panna młoda wpadła do kościoła 10 minut przed końcem. Que chistoso - jak się tu mówi.

Dziewczynka do sypania kwiatów na ślubie bez panny młodej.
Marco jest miasteczkiem, gdzie większość mieszkańców żyje z rolnictwa, mają to co da im czakra (pola uprawne) i mieszkają w większości w domach z adobe, a pijaństwo zarówno mężczyzn jak i kobiet jest tu niestety problemem powszechnym.

Sierra Central: Huancayo-Concepción-Jauja

Po dwóch tygodniach oddychania limeńskim powietrzem wyruszyłam na wschód, w część Andów Środkowych, w okolice doliny rzeki Montaro. 

Z Limy do Huancayo kursują autobusy, ceny biletów wahają się od 30 soli w wyż, w zależności od poziomu luksusu w autobusie. Ja, za 50 soli miałam: rozkładane siedzenia samolotowe (trzy w rzędzie), telewizor i tylko trochę sfatygowany kocyk drugiej nowości. Wyruszaliśmy późnym wieczorem więc już na początku podróży zaczęłam nieco przysypiać, ale wtedy obudził mnie pan stewardess, który latał z kamerą i strzelał krótkie ujęcia każdej podróżującej facjacie oraz spisywał dane osobowe. To kwestia bezpieczeństwa, jako mi powiedziano, gdyż często zdarzały się rabunki w autokarach. Podróż miała trwać około ośmiu godzin.

Obudziłam się tylko raz. Oblewana falami gorąca, dusznościami i młodościami. Oznaczało to, że wznieśliśmy się na wysokość ponad 4800 mnpm., w okolice przełęczy Abra de Antícona inaczej Ticlio (4818 mnpm), a ja zaczynam doświadczać soroche czyli choroby wysokościowej. Najlepszym remedium, które pomaga przy aklimatyzacji na takiej wysokości jest oczywiście koka, tak więc przez kolejne dwa dni wlewano w mnie litry gorącego wywaru z tych małych zielonych listków i doszłam do siebie. 

Pierwsze dni spędziłam jeżdżąc po andyjskich wioskach w regionie. Moi przyjaciele, mają swoje sklepiki z nawozem w różnych miejscach więc doglądaliśmy biznesu.

Pukara
 
Pichunari (?), tam właśnie zjedliśmy śniadanie w lokalnej "restauracji", ryż gototowany w garczku na ogniu, domową bułeczkę i canchę na przegryzkę (coś w stylu smażonej kukurydzy)

Huancayo i Jauja to oddalone od siebie około godzinę jazdy colectivo (czyli taksówką zbiorową), dwa miasta w regionie Junin (położone już na szczęście niżej bo ok. 3300 mnpm). Moja "peruwańska rodzina" pochodzi z Huancayo, dlatego też mogę być skażona stronniczością. Na wstępie opowiedzieli mi taki dowcip:

"Spacerują w chmurach Pan Jezus i Święty Piotr. Piotr mówi: 
-Jezu, strasznie chce mi się sikać!
-Lej, pod nami jest Jauja..."

Laguna de Paca, niecałe 4 kilometry od Jauja. Podobno w głębinach leży zatopiony skarb Inków, złoto z wykupu za Atahualpę, podobno też kształt górskich pasm tworzy postać drzemiącego nad brzegiem jeziora Inki i kolejne podobno - żyje tam piękna syrenka. Pewne jest natomiast to, że w tej restauracji serwują ceviche - i choć to ryba surowa - zakosztowałam.

Jauja - centrum. Na drugim planie cabioneta, którą się woziłam ;)
Jauja
Jauja została założona przez Pizzara i przez krótki czas była stolicą Peru, potem ze względów strategicznych konkwistadorzy przenieśli się do Limy. Ale jak mi powiedziano, wszystkie złe cechy zostawili w prowincji, dlatego właśnie jaujinos są butni, borrachos, lenie i nieroby, ciągle fiesta i cervesa. Co innego Huancayo, stolica regionu, tu kwitnie biznes, każdy coś sprzedaję, każdy coś kupuje, niezależność i wolność potomków ludów Wanka. Pewnie trochę prawdy w tym jest, ale nie wiem jakie dowcipy opowiada się w Jauja...
Huancayo


Huancayo, ot taki sobie kościół, ale nie mam wielu zdjęć, z własnym obliczem, a chciałam udowodnić, że na prawdę jestem w tym Peru, a nie tylko zrzynam z Wikipedii.
Huancayo

I jest jeszcze Concepción, tak gdzieś w połowie drogi. A dalej na wschód Sanktuarium Santa Rosa de Ocopa czyli jedna z pierwszych siedzib franciszkanów w Nowym Świecie. Z wielką biblioteką, muzeum zwierząt z selvy (wytrzeszczone oczy i wystrzyżone zębiska) i rozległymi włościami zielonymi wokół. Obecnie mieszka tam 3 księży, 3 braci i 8 nowicjuszy. 


Convento de Santa Rosa de Ocopa

Inicial

Pierwsze dwa tygodnie spędziłam pracując w przedszkolu w Limie z dzieciakami, dwu i trzylatkami. Inicial to etap dla dzieci przed 6 rokiem życia, potem idą podstawówki (Primaria). Tak, zgadza się, nawet w Peru sześciolatki idą już do szkoły. (BTW mam kolejny "początek", tym razem świata nauki, jestem zaskoczona, że tak to się logicznie układa, filozofce się nie śniło). Zważywszy na moją jeszcze nie przełamaną barierę językową było to wyzwanie, ale też pewien bufor bezpieczeństwa - ano bo tak, ja ich nie rozumiałam - wdzięczna dziecięca paplanina w castellano - ale i też bez większego oporu mogłam sobie poćwiczyć i przypomnieć podstawy języka.

W sali zielonej (salon verde) byłyśmy we trojkę - nauczycielka, asystentka i ja - la voluntaria. Dzień rozpoczynał się ok. 8.00 - modlitwą, podczas której siedzieliśmy na żółtej linii tworzącej owal pośrodku sali. Grzecznie siedzące dziecko miało później przywilej zgasić świece, zwinąć mały dywanik i po skończonym rytuale początku dnia, odnieść wszystko na miejsce. Dwie pierwsze godziny dzieci pracują indywidualnie, każde ze swoim swoim materiałem zgodnie z zasadami metody Marii Montessori, która podkreślała, że najważniejsze dla rozwoju dziecka są kreatywność i twórczość oraz możliwość pracy w warunkach skupienia i dyscypliny.
W tym czasie w tle leciała zwykle subtelna muzyka. Jakaż radość serce me napełniła, gdy usłyszałam wersje midi wszystkich znanych mi piosenek Shakiry!

Tego samego dnia co ja, zajęcia w przedszkolu zaczął Aleksander, dwulatek kreatywny, ale niezdyscyplinowany. Siłą rzeczy, moim pierwszym zadaniem było przyuczenie urwisa jak się maszeruje po żółtej linii i zasuwa krzesełko po skończonej pracy.

W drugą niedzielę maja w Peru hucznie obchodzony jest Dzień Matki, dlatego mieliśmy sporo pracy przy przygotowywaniu prezentów i części artystycznej.



W tle materiały, z którymi pracują dzieci.



Rodzice odbierali swoje pociechy około godziny 13.00, także po posprzątaniu sali, mogłam wreszcie usiąść.

Na początku...

Minął dokładnie miesiąc od mojego przyjazdu do Peru. Ale to nie tak, że nie miałam czasu pisać, ani też nie tak, że nie miałam o czym. I chociaż teorie na temat opisywania rzeczy na gorąco są mi dobrze znane, to jednak czas i perspektywa to instytucje o szczególnym znaczeniu dla filozofa.

Dlaczego Na początku świata?

Kiedy pewnego dnia wstaliśmy o 4 rano by wyruszyć do jednej z górskich wiosek w regionie Huancavelica powiedzieli mi, że jedziemy na koniec świata. Jednak gdy po paru godzinach jazdy po krętych drogach zobaczyłam mgliste zbocza Andów w blasku wschodzącego słońca, pomyślałam, że raczej taki właśnie był świat zanim wszystko się zaczęło. Człowiek i cywilizacja. To raz.
A dwa, w jakiś sposób to również początek mojego świata, mojego peruwiańskiego, latynoamerykańskiego świata.

A że tak na samym początku to było słowo...to zaczynam pisać.