sobota, 28 czerwca 2014

Po drugiej stronie Andów


Pod koniec czerwca otrzymałam dyplom ukończenia kursu dla wolontariuszy i misjonarzy, organizowanego przez Instytut Bartolome de las Casas, o dumnie brzmiącej nazwie „wprowadzenie do rzeczywistości peruwiańskiej”. Usłyszałam tam nie tylko o problemach służby zdrowia, edukacji, decentralizacji, środowiska naturalnego czy poszczególnych comunidades w różnych regionach kraju, ale także poznałam wielu inspirujących ludzi, którzy pracują prawie we wszystkich zakątkach Peru. W ostatni kursu dzień każdy uczestnik przygotowywał swoją narodową potrawę na wspólny obiad. Było nas dwadzieścia osiem osób z siedemnastu różnych krajów. Spróbowałam więc nie tylko specjałów latynoamerykańskich, ale także min. kenijskich placuszków, kongijskiej pasty z soi, południowokoreańskich przysmaków i indyjskiego kurczaka. Akcent polski? Ostała mi się jedna przyprawa do piernika, więc voila! Piernik krakowski panie i panowie, typowe, tradycyjne ciasto państwa nad Wisłą.

W tych dniach skończyła się także moja praca w INABIF, CAR „Esperanza” czyli w rządowej placówce dla osieroconych, niepełnosprawnych dzieciaków, gdzie chodziłam popołudniami od początku maja. Mam nadzieję tam jeszcze kiedyś wrócić, zobaczyć jak się ma mała Frida Kahlo czyli Fatima.

Pożegnałam się więc po raz kolejny z Limą i ruszyłam dalej, tym razem na dłużej, bo prawdopodobnie do września. Była costa (wybrzeże) była sierra (góry), a więc …selva (dżungla)!

Żeby dotrzeć do selvy central trzeba przebić się przez Andy, ja postanowiłam zrobić to w dwóch etapach. Ze stolicy do Huancayo wyjechałam w niedzielę wieczorem, przez góry znaną mi już trasą Carretera Central. Nie spałam w autobusie, bo pamiętając ostatnie przeżycie ze zmianą wysokości czekałam na moment wyjazdu na przełęcz, kiedy to zacznie brakować mi tlenu. Ale nie tym razem! Nawet się nie zorientowałam, że 4 tysiące metrów pode mną. 

Z Huancayo do Pichinaki podróżować miałyśmy czteroosobową, żeńską ekipą. Moja przyjaciółka z sierry seniora Isabel, która ma swoje sklepy z nawozem również w regionie selvy postanowiła towarzyszyć mi w podroży, tym samym załatwiając swoje biznesy. Do tego księgowa Eli i sprzedawczyni Marlene. Wyruszyłyśmy we wtorek o piątej rano ładując się najpierw do taxi colectivo. W siedem osób, trzy z przodu (biedny pan, który siedział na skrzyni biegów) i cztery z tyłu, plus mój stu kilowy plecak. Przy sklepie w Huancayo doszły nam jeszcze sześć pięciokilowych skrzyń z nawozem i Marlene. Eli miała dosiąść się na trasie. Na dworcu Los andes, byłyśmy mocno po czasie odjazdu naszego busa, ale chyba tyko ja to zauważyłam. Mój plecak został owinięty plastikową torbą i wśród żartów kierowcy, że jest tak ciężki, że chyba mam całe zaginione złoto Inków, powędrował na dach busa. Ciekawe, że nic nie skomentował ciężaru pudeł z nawozem, które z taksówki przwleki jacyś na prędce najęci tragarze i które, też na dachu, musiał instalować z kolejny kwadrans. Wreszcie ruszyliśmy, ale nie ujechaliśmy za wiele no na kilometrze iks za centrum miasta Isabela powiedziała kierowcy, żeby się zatrzymał, bo będzie wsiadać jeszcze jedna pasażerka. I tak sobie znowu czekaliśmy, bo Eli przyszła dopiero po dobrych dziesięciu minutach. Ale fakt, że nikt jawnie się nie niecierpliwił. I chociaż dla picu kierowca co chwila jechał dwa centymetry do przodu to wszyscy wiedzieliśmy, łącznie z wesoło nadchodzącą księgową że bez niej nie odjedzie. Pełen chill out.
Na trasie krajobraz zmieniał się stopniowo. Najpierw wspinaliśmy się w gore żeby przedostać się na druga stronę Andów, a potem coraz niżej i niżej, a z każdym kilometrem w dół robiło coraz cieplej i coraz bardziej zielono. I tak niecałe cztery godziny.


W mieście Tarma był pierwszy postój, na siku i na śniadanie. Kierowca zatrzymał się na ulicy, przy wejściu na targ. W odległości pięciu metrów od busa rozłożone były stragany ze świeżymi bułeczkami i napojem, z wyglądu coś jak mleko. Otworzył okno i zadarł się, że chce sześć bułek i soję. Sprzedawczyni wzięła chochlę poczym z wielkiego gara nalawszy mu napoju do woreczka  wraz ze słomka przyniosła mu w pakieciku do busa. Druga sprzedawczyni przyleciała z bułkami. Za przykładem kierowcy poszła reszta podróżujących i zaczęło się przekrzykiwanie i składanie zamówień. Jedyną osobą, która miała jeszcze dostęp do otwieranego od strony targu okna byłam ja, więc przypadło mi stanowisko obsługi klienta.
- Seeeeenio!!! 5 razy maca jedna bez mleka, 3 razy soja, w tym jedna bez mleka! I jeszcze 2 razy po 3 zestawy bułek! – darłam się wychylona do połowy z busa, żeby przebić się przez gwar panujący na ulicy i targowisku.
Jeśli ktoś się zastanawia i dziwi czemu nie mogliśmy po prostu wysiąść, podejść do straganów i na spokojnie kupić co tam kto chciał, to wystarczy uświadomić sobie, że i tutaj ludzie cenią sobie styl Mcdrive.

Napój sojowy bez mleka
Minęliśmy San Ramon, La Merced, Santa Ana. Do Yurinaki mojego przystanku (dziewczyny jechały dalej do Pichinaki) brakowało pół godziny jazdy. W tym czasie próbowałyśmy się dodzwonić do księdza, u którego miałam zacząć pracę. Zasadniczo wiedział, że mam przyjechać na dniach, bo wymienialiśmy maile, ale dokładnej daty nie ustaliliśmy nigdy, pozostawiając to na ugadanie się przez telefon. Ale niestety, zasięg w Peru to jest temat na inną historię, więc nigdy nie udało mi się dodzwonić.
Ale no cóż, miasteczko małe – pomyślałam sobie - znajdę kościół i będę siedzieć i czekać w przypadku jakby go nie było. Wreszcie Yurinaki,  wysiadłam z busa razem z moim plecakiem pełnym złota, pożegnałam się ze współtowarzyszkami podróży i … w tym momencie Isabeli udało dodzwonić się do księdza.
- Niestety, padre jest w drodze do Satipo i wróci za parę godzin, ale wsiadaj, nie zostawimy Cię tu! Pojedziesz z nami dalej, do Pichinaki, a potem się zobaczy! – i dziewczyny zaczęły wciągając mój plecak powrotem do powrotem busa. No to wsiadłam. A raczej wskoczyłam, bo kierowca nie był poinformowany o zmianie planów i zdążył już ruszyć.
Pichinaki to zdecydowanie większa miejscowość, prężnie rozwijająca się, również pod względem turystyki lokalnej. Wypoczęłyśmy chwilkę w sklepie siedząc na torbach z nawozem popijając Inca Colę, a potem krótka rundka po centrum. W międzyczasie zadzwonił znowu padre i powiedział, że przy parafii jest comedor (jadłodajnia) dla dzieci, gdzie mogę zaczekać. Dziewczyny  postanowiły podrzucić mnie tam taksówką, gdy będą jechać robić remanent w sklepie w Santa Ana.

Pichinaki centrum turystyczne, selva wita :) :) :) Jeszcze w górskim ubraniu...
I tak dotarłam. I tak sobie czekam w tym comedor, już trzecią godzinę. Pomogłam przy rozdysponowaniu posiłku i sprzątaniu, dostałam obiad w zamian. Pani, która tu pracuje, powiedziała mi, że ciężko jest teraz żyć w Yurinaki, bo ostatnimi czasy cena kawy była bardzo wysoka i większość osób przerzuciło się z uprawy bananów, kokosa czy papai tylko na kawę właśnie.
- I caramba,  chwyciła zaraza w tamtym roku i nie ma za co kupić jedzenie i długów spłacać...
Pytam czy wiadomo skąd to przyszło, ta zaraza.
 - A no różnie mówią ludzie…że terroryści przelecieli samolotem i kropili, a to że nawet może i rząd…nie wiadomo.
No i taka rzeczywistość peruwiańska.

Czwarta, przyjechali, będę miała gdzie spać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz