Pod koniec czerwca otrzymałam
dyplom ukończenia kursu dla wolontariuszy i misjonarzy, organizowanego przez Instytut
Bartolome de las Casas, o dumnie brzmiącej nazwie „wprowadzenie do
rzeczywistości peruwiańskiej”. Usłyszałam tam nie tylko o problemach służby
zdrowia, edukacji, decentralizacji, środowiska naturalnego czy poszczególnych comunidades w różnych regionach kraju,
ale także poznałam wielu inspirujących ludzi, którzy pracują prawie we
wszystkich zakątkach Peru. W ostatni kursu dzień każdy uczestnik przygotowywał swoją
narodową potrawę na wspólny obiad. Było nas dwadzieścia osiem osób z siedemnastu
różnych krajów. Spróbowałam więc nie tylko specjałów latynoamerykańskich, ale
także min. kenijskich placuszków, kongijskiej pasty z soi, południowokoreańskich
przysmaków i indyjskiego kurczaka. Akcent polski? Ostała mi się jedna przyprawa
do piernika, więc voila! Piernik krakowski
panie i panowie, typowe, tradycyjne ciasto państwa nad Wisłą.
W tych dniach skończyła się także
moja praca w INABIF, CAR „Esperanza” czyli w rządowej placówce dla osieroconych,
niepełnosprawnych dzieciaków, gdzie chodziłam popołudniami od początku maja.
Mam nadzieję tam jeszcze kiedyś wrócić, zobaczyć jak się ma mała Frida Kahlo
czyli Fatima.
Pożegnałam się więc po raz
kolejny z Limą i ruszyłam dalej, tym razem na dłużej, bo prawdopodobnie do
września. Była costa (wybrzeże) była sierra (góry), a więc …selva (dżungla)!
Żeby dotrzeć do selvy central trzeba przebić się przez
Andy, ja postanowiłam zrobić to w dwóch etapach. Ze stolicy do Huancayo wyjechałam
w niedzielę wieczorem, przez góry znaną mi już trasą Carretera Central. Nie spałam w autobusie, bo pamiętając ostatnie
przeżycie ze zmianą wysokości czekałam na moment wyjazdu na przełęcz, kiedy to zacznie
brakować mi tlenu. Ale nie tym razem! Nawet się nie zorientowałam, że 4 tysiące
metrów pode mną.
Z Huancayo do Pichinaki podróżować
miałyśmy czteroosobową, żeńską ekipą. Moja przyjaciółka z sierry seniora Isabel, która ma swoje sklepy z nawozem również w
regionie selvy postanowiła
towarzyszyć mi w podroży, tym samym załatwiając swoje biznesy. Do tego księgowa
Eli i sprzedawczyni Marlene. Wyruszyłyśmy we wtorek o piątej rano ładując się najpierw
do taxi colectivo. W siedem osób, trzy
z przodu (biedny pan, który siedział na skrzyni biegów) i cztery z tyłu, plus
mój stu kilowy plecak. Przy sklepie w Huancayo doszły nam jeszcze sześć
pięciokilowych skrzyń z nawozem i Marlene. Eli miała dosiąść się na trasie. Na
dworcu Los andes, byłyśmy mocno po czasie
odjazdu naszego busa, ale chyba tyko ja to zauważyłam. Mój plecak został
owinięty plastikową torbą i wśród żartów kierowcy, że jest tak ciężki, że chyba
mam całe zaginione złoto Inków, powędrował na dach busa. Ciekawe, że nic nie
skomentował ciężaru pudeł z nawozem, które z taksówki przwleki jacyś na prędce
najęci tragarze i które, też na dachu, musiał instalować z kolejny kwadrans. Wreszcie
ruszyliśmy, ale nie ujechaliśmy za wiele no na kilometrze iks za centrum miasta
Isabela powiedziała kierowcy, żeby się zatrzymał, bo będzie wsiadać jeszcze
jedna pasażerka. I tak sobie znowu czekaliśmy, bo Eli przyszła dopiero po
dobrych dziesięciu minutach. Ale fakt, że nikt jawnie się nie niecierpliwił. I chociaż
dla picu kierowca co chwila jechał dwa centymetry do przodu to wszyscy
wiedzieliśmy, łącznie z wesoło nadchodzącą księgową że bez niej nie odjedzie. Pełen
chill out.
Na trasie krajobraz zmieniał się
stopniowo. Najpierw wspinaliśmy się w gore żeby przedostać się na druga stronę
Andów, a potem coraz niżej i niżej, a z każdym kilometrem w dół robiło coraz
cieplej i coraz bardziej zielono. I tak niecałe cztery godziny.
W mieście Tarma był pierwszy postój, na siku i na śniadanie. Kierowca zatrzymał
się na ulicy, przy wejściu na targ. W odległości pięciu metrów od busa
rozłożone były stragany ze świeżymi bułeczkami i napojem, z wyglądu coś jak
mleko. Otworzył okno i zadarł się, że chce sześć bułek i soję. Sprzedawczyni
wzięła chochlę poczym z wielkiego gara nalawszy mu napoju do woreczka wraz ze słomka przyniosła mu w pakieciku do busa.
Druga sprzedawczyni przyleciała z bułkami. Za przykładem kierowcy poszła reszta
podróżujących i zaczęło się przekrzykiwanie i składanie zamówień. Jedyną osobą,
która miała jeszcze dostęp do otwieranego od strony targu okna byłam ja, więc
przypadło mi stanowisko obsługi klienta.
- Seeeeenio!!! 5 razy maca jedna bez mleka, 3 razy soja, w tym jedna
bez mleka! I jeszcze 2 razy po 3 zestawy bułek! – darłam się wychylona do połowy
z busa, żeby przebić się przez gwar panujący na ulicy i targowisku.
Jeśli ktoś się zastanawia i dziwi czemu nie mogliśmy po prostu wysiąść,
podejść do straganów i na spokojnie kupić co tam kto chciał, to wystarczy
uświadomić sobie, że i tutaj ludzie cenią sobie styl Mcdrive.
Napój sojowy bez mleka |
Minęliśmy San Ramon, La
Merced, Santa Ana. Do Yurinaki mojego przystanku (dziewczyny jechały
dalej do Pichinaki) brakowało pół godziny jazdy. W tym czasie próbowałyśmy się
dodzwonić do księdza, u którego miałam zacząć pracę. Zasadniczo wiedział, że
mam przyjechać na dniach, bo wymienialiśmy maile, ale dokładnej daty nie
ustaliliśmy nigdy, pozostawiając to na ugadanie się przez telefon. Ale niestety,
zasięg w Peru to jest temat na inną historię, więc nigdy nie udało mi się
dodzwonić.
Ale no cóż, miasteczko małe – pomyślałam sobie - znajdę kościół i będę
siedzieć i czekać w przypadku jakby go nie było. Wreszcie Yurinaki, wysiadłam z busa razem z moim plecakiem
pełnym złota, pożegnałam się ze współtowarzyszkami podróży i … w tym momencie
Isabeli udało dodzwonić się do księdza.
- Niestety, padre jest w
drodze do Satipo i wróci za parę godzin, ale wsiadaj, nie zostawimy Cię tu! Pojedziesz
z nami dalej, do Pichinaki, a potem się zobaczy! – i dziewczyny zaczęły wciągając
mój plecak powrotem do powrotem busa. No to wsiadłam. A raczej wskoczyłam, bo
kierowca nie był poinformowany o zmianie planów i zdążył już ruszyć.
Pichinaki to zdecydowanie większa miejscowość, prężnie rozwijająca
się, również pod względem turystyki lokalnej. Wypoczęłyśmy chwilkę w sklepie
siedząc na torbach z nawozem popijając Inca Colę, a potem krótka rundka po centrum.
W międzyczasie zadzwonił znowu padre
i powiedział, że przy parafii jest comedor
(jadłodajnia) dla dzieci, gdzie mogę zaczekać. Dziewczyny postanowiły podrzucić mnie tam taksówką, gdy
będą jechać robić remanent w sklepie w Santa Ana.
Pichinaki centrum turystyczne, selva wita :) :) :) Jeszcze w górskim ubraniu... |
I tak dotarłam. I tak sobie czekam w tym comedor, już trzecią godzinę. Pomogłam przy rozdysponowaniu posiłku
i sprzątaniu, dostałam obiad w zamian. Pani, która tu pracuje, powiedziała mi,
że ciężko jest teraz żyć w Yurinaki, bo ostatnimi czasy cena kawy była bardzo wysoka
i większość osób przerzuciło się z uprawy bananów, kokosa czy papai tylko na
kawę właśnie.
- I caramba, chwyciła zaraza w tamtym roku i nie ma za co kupić
jedzenie i długów spłacać...
Pytam czy wiadomo skąd to przyszło, ta zaraza.
- A no różnie mówią ludzie…że terroryści
przelecieli samolotem i kropili, a to że nawet może i rząd…nie wiadomo.
No i taka rzeczywistość peruwiańska.
Czwarta, przyjechali, będę miała gdzie spać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz