Kawa, banany, pomarańcze, juka, kokosy. Wodospady, chmury i przebijające się
przez tropikalne rośliny, czerwone skały opadających gór. Tak zwana selva alta czyli dżungla wysoka i tak
zwane centro poblado Puerto Yurinaki
czyli mój nowy dom. W języku ludu Ashanika, Yurinaki to miejsca gdzie łączą się
dwie rzeki. Dla mnie to miejsce, gdzie łączy się to co piękne, egzotyczne i
twórcze z tym co dzikie, destrukcyjne, obce i czasem okrutne. Człowiek i
natura. Natura i człowiek. Człowiek, zależny od natury. Natura, jednocześnie
niszczona i wspomagana przez człowieka.
W tymże właśnie Yurinaki, moim nowym domu od trzech dni
nie ma wody. Nie wiadomo dlaczego, bo nie było żadnych wcześniejszych
wiadomości, nie ma i tyle. Nie padało też od tygodnia więc nie tylko my
wysychamy, rośliny też. Niektóre rodziny mają swoje zbiorniki magazynujące
wodę, więc do gotowania czy do kąpieli czepią z nich. My nie mamy, bo dwa
tygodnie temu przez dziurę wielkości pięści wyciekł nam cały zapas. Wspomnę
tylko, że zbiornik był nad moim pokojem… Rano chodzimy więc do domu padre z wiadrami czy z innymi
pojemnikami, żeby przytachać kilka litrów. Po drodze mijamy innych ludzi z
takimi samymi wiadrami, którzy czerpią wodę z rzeki. Nie mogę sobie wyobrazić co z nią robią, bo rzeka jest tak brudna
i zanieczyszczona przez odpady z kopalni, że mogłaby służyć jako kwas do
odrdzewiania metalu, a nie jako woda do mycia czy kąpieli, nie mówiąc już do
picia. Na szczęście dzisiaj dojechał pan, który sprzedaje wodę pitną w butlach
więc zrobiłyśmy w Vilmą obiad. Podobno cały tydzień ma nie być, takie ploty
chodzą po wsi. Prądu też nie mamy dzisiaj i też nie wiadomo czemu, ale może
wróci wieczorem.
Ale cóż, takie właśnie są uroki mieszkania w raju. Te i
inne jak pajączek wielkość połowy dłoni, który patrzy jak się kąpiesz czy
karaluch, z którego głową spotyka się twoją bosą stopą. Ale wystarczy wyjść
rano z domu po bułki i idąc przez wieś rozejrzeć się dookoła spoglądając na
zamglone, porośnięte polami kawy zbocza Andów lub wieczorem spojrzeć na niebo,
na którym świecą inne, nieznane gwiazdy. I zapomina się wtedy o całym zmęczeniu,
niewyspaniu, niedogodnościach i męczących insektach.
W domu misyjnym mieszkamy w czwórkę. Dwie madres, aspirante Vilma i ja. Padre
mieszka w swoim domku bliżej centrum wsi. Jest z nami jeszcze Maćko – kot i
Escott – niesforny szczeniak. I to cala ekipa.
Pracy mam sporo. Dostałam budynek i stertę książek,
które otrzymaliśmy z darów. Pierwsze tygodnie spędziłam więc przygotowując
bibliotekę. W nadchodzącym tygodniu oficjalnie ją otworzę. Chociaż już od
jakiegoś czasu dzieci zwabione muzyką, którą puszczałam na cały regulator, przychodzą
odrabiać swoje zadania domowe. Prowadzę też dwa razy w tygodniu lekcje
angielskiego, a raz w tygodniu spotkania grupy Pasotral Juvenil. Trudno mi było zdobyć zaufanie dzieciaków,
zarówno tych mniejszych jak i tych większych, a najtrudniej tych które są nativos. Ale dzień po dniu jest coraz
lepiej i coraz więcej osób odwiedza moją biblioteko-świetlicę. A jak się
spóźnię czasem to te mniejsze przybiegają do naszego domu i krzyczą mi pod
oknem: „Senioriiiitaaa, Seniorita Constanciaaaa”.
Poza zajęciami, które mam w bibliotece, jeżdżę do
wioseczek należących do parafii Yurinaki. Do szkół z katechezą, albo rozwożąc
przybory szkolne i ubrania, które przysyłają nam z Limy. Albo do kaplic na
msze. Albo gdziekolwiek i z czymkolwiek, gdzie nas poproszą lub potrzebują.
Czasem jeździmy wszyscy, czasem tylko we dwójkę, zależy od sytuacji.
W czwartki rano w Puerto Victoria mamy katechezę.
Jedziemy padre i ja. W szkole jest
czternaścioro dzieci, klasy od jeden do sześć, jeden nauczyciel i jeden salon.
Przyjeżdżamy na jedenastą, jak było umówione, ale dzieci mają swoją półgodzinną
przerwę. Wszyscy są na zewnątrz. Chłopcy grają w piłkę, a dziewczynki w gumę.
Kathy pozdrawia mnie i pyta czy z nimi poskacze. Niestety mają za wysoki poziom
więc tylko się przyglądam i rozmawiam z mamą jednej z dziewczynek, która krami
piersią swoje niemowlę. Ona też ma przerwę. Szkoła graniczy z jej czakrą (pole uprawne) gdzie zbiera
pomarańcze. Dziewczyny śmieją się i skaczą, teraz już „pasy”, pozrzucały buty i
grają tylko w granatowych wełnianych podkolanówkach. Robimy godzinną lekcję, mi
przypada część z piosenkami, dynamikami. W drodze powrotnej prowadzę naszą cabionetę. Jest to nieco trudne bo muszę
przejechać przez rzekę, mostem wiszącym. Jak złożę lusterka to mam
wystarczająco miejsca żeby zmieścił się samochód, ale musze uważać żeby nie
spaść z drewnianych desek które podobnie jak szyny wyznaczają trakt na moście.
Niby takie ułatwienie. Zawsze kiedy prowadzę (chociaż oczywiście nie mam prawa
kierować jakimkolwiek pojazdem, bo nie posiadam ni peruwiańskiego, ni
międzynarodowego prawo jazdy, a moje polskie zostało w Lime) padre śmieje się i mówi, że spowoduje kiedyś wypadek bo się
wszyscy gapia, że dziewczyna, biała prowadzi taki duży samochód. Ale ja nie
zważam, bo jestem zbyt pochłonięta wyprzedzaniem mototaxi, trąbieniem przed każdym zakrętem na modę peruwiańską i
przełączaniem się na napęd na cztery koła jak trzeba. Fakt jednak, że nie za
zawsze dobrze mi idzie z tym samochodem, bo ostatnio jak ścinaliśmy drzewa i
wywoziliśmy je na pseudo wysypisko to wjechałam w stertę zgniłych bananów i
półgodzinny zeszło żeby się stamtąd wydostać, a smród czuje na sobie do dziś.
Trudno się przyzwyczaić do ciemność, niby się wie, że
blisko równika to dzień równy nocy, ale gdy jest gorąco i słońce zachodzi ma
się wrażenie, że jest dobrze po ósmej wieczorem, a tu nie. Szósta, a pięć minut
później ciemności egipskie. Rano tak samo, czekam do szóstej dziesięć, żeby do
sklepu iść bez latarki. I tak się toczy życie, od świtu do zmierzchu, od
zmierzchu do świtu. Dziękuję, dobranoc.
PS. Publikuję to gdzieś tydzień po tym jak napisałam, bo
pojechalismy do La Merced. Wody dalej nie mamy. Wiem tez, ze czekacie na
zdjecia, niestety internet nie daje rady...