wtorek, 22 lipca 2014

Yurinaki. Problemy w raju czyli pierwsze kroki na misji

Kawa, banany, pomarańcze, juka, kokosy. Wodospady, chmury i przebijające się przez tropikalne rośliny, czerwone skały opadających gór. Tak zwana selva alta czyli dżungla wysoka i tak zwane centro poblado Puerto Yurinaki czyli mój nowy dom. W języku ludu Ashanika, Yurinaki to miejsca gdzie łączą się dwie rzeki. Dla mnie to miejsce, gdzie łączy się to co piękne, egzotyczne i twórcze z tym co dzikie, destrukcyjne, obce i czasem okrutne. Człowiek i natura. Natura i człowiek. Człowiek, zależny od natury. Natura, jednocześnie niszczona i wspomagana przez człowieka.

W tymże właśnie Yurinaki, moim nowym domu od trzech dni nie ma wody. Nie wiadomo dlaczego, bo nie było żadnych wcześniejszych wiadomości, nie ma i tyle. Nie padało też od tygodnia więc nie tylko my wysychamy, rośliny też. Niektóre rodziny mają swoje zbiorniki magazynujące wodę, więc do gotowania czy do kąpieli czepią z nich. My nie mamy, bo dwa tygodnie temu przez dziurę wielkości pięści wyciekł nam cały zapas. Wspomnę tylko, że zbiornik był nad moim pokojem… Rano chodzimy więc do domu padre z wiadrami czy z innymi pojemnikami, żeby przytachać kilka litrów. Po drodze mijamy innych ludzi z takimi samymi wiadrami, którzy czerpią wodę z rzeki. Nie mogę sobie wyobrazić co z nią robią, bo rzeka jest tak brudna i zanieczyszczona przez odpady z kopalni, że mogłaby służyć jako kwas do odrdzewiania metalu, a nie jako woda do mycia czy kąpieli, nie mówiąc już do picia. Na szczęście dzisiaj dojechał pan, który sprzedaje wodę pitną w butlach więc zrobiłyśmy w Vilmą obiad. Podobno cały tydzień ma nie być, takie ploty chodzą po wsi. Prądu też nie mamy dzisiaj i też nie wiadomo czemu, ale może wróci wieczorem.

Ale cóż, takie właśnie są uroki mieszkania w raju. Te i inne jak pajączek wielkość połowy dłoni, który patrzy jak się kąpiesz czy karaluch, z którego głową spotyka się twoją bosą stopą. Ale wystarczy wyjść rano z domu po bułki i idąc przez wieś rozejrzeć się dookoła spoglądając na zamglone, porośnięte polami kawy zbocza Andów lub wieczorem spojrzeć na niebo, na którym świecą inne, nieznane gwiazdy. I zapomina się wtedy o całym zmęczeniu, niewyspaniu, niedogodnościach i męczących insektach.

W domu misyjnym mieszkamy w czwórkę. Dwie madres, aspirante Vilma i ja. Padre mieszka w swoim domku bliżej centrum wsi. Jest z nami jeszcze Maćko – kot i Escott – niesforny szczeniak. I to cala ekipa.

Pracy mam sporo. Dostałam budynek i stertę książek, które otrzymaliśmy z darów. Pierwsze tygodnie spędziłam więc przygotowując bibliotekę. W nadchodzącym tygodniu oficjalnie ją otworzę. Chociaż już od jakiegoś czasu dzieci zwabione muzyką, którą puszczałam na cały regulator, przychodzą odrabiać swoje zadania domowe. Prowadzę też dwa razy w tygodniu lekcje angielskiego, a raz w tygodniu spotkania grupy Pasotral Juvenil. Trudno mi było zdobyć zaufanie dzieciaków, zarówno tych mniejszych jak i tych większych, a najtrudniej tych które są nativos. Ale dzień po dniu jest coraz lepiej i coraz więcej osób odwiedza moją biblioteko-świetlicę. A jak się spóźnię czasem to te mniejsze przybiegają do naszego domu i krzyczą mi pod oknem: „Senioriiiitaaa, Seniorita Constanciaaaa”.

Poza zajęciami, które mam w bibliotece, jeżdżę do wioseczek należących do parafii Yurinaki. Do szkół z katechezą, albo rozwożąc przybory szkolne i ubrania, które przysyłają nam z Limy. Albo do kaplic na msze. Albo gdziekolwiek i z czymkolwiek, gdzie nas poproszą lub potrzebują. Czasem jeździmy wszyscy, czasem tylko we dwójkę, zależy od sytuacji.

W czwartki rano w Puerto Victoria mamy katechezę. Jedziemy padre i ja. W szkole jest czternaścioro dzieci, klasy od jeden do sześć, jeden nauczyciel i jeden salon. Przyjeżdżamy na jedenastą, jak było umówione, ale dzieci mają swoją półgodzinną przerwę. Wszyscy są na zewnątrz. Chłopcy grają w piłkę, a dziewczynki w gumę. Kathy pozdrawia mnie i pyta czy z nimi poskacze. Niestety mają za wysoki poziom więc tylko się przyglądam i rozmawiam z mamą jednej z dziewczynek, która krami piersią swoje niemowlę. Ona też ma przerwę. Szkoła graniczy z jej czakrą (pole uprawne) gdzie zbiera pomarańcze. Dziewczyny śmieją się i skaczą, teraz już „pasy”, pozrzucały buty i grają tylko w granatowych wełnianych podkolanówkach. Robimy godzinną lekcję, mi przypada część z piosenkami, dynamikami. W drodze powrotnej prowadzę naszą cabionetę. Jest to nieco trudne bo muszę przejechać przez rzekę, mostem wiszącym. Jak złożę lusterka to mam wystarczająco miejsca żeby zmieścił się samochód, ale musze uważać żeby nie spaść z drewnianych desek które podobnie jak szyny wyznaczają trakt na moście. Niby takie ułatwienie. Zawsze kiedy prowadzę (chociaż oczywiście nie mam prawa kierować jakimkolwiek pojazdem, bo nie posiadam ni peruwiańskiego, ni międzynarodowego prawo jazdy, a moje polskie zostało w Lime) padre śmieje się i  mówi, że spowoduje kiedyś wypadek bo się wszyscy gapia, że dziewczyna, biała prowadzi taki duży samochód. Ale ja nie zważam, bo jestem zbyt pochłonięta wyprzedzaniem mototaxi, trąbieniem przed każdym zakrętem na modę peruwiańską i przełączaniem się na napęd na cztery koła jak trzeba. Fakt jednak, że nie za zawsze dobrze mi idzie z tym samochodem, bo ostatnio jak ścinaliśmy drzewa i wywoziliśmy je na pseudo wysypisko to wjechałam w stertę zgniłych bananów i półgodzinny zeszło żeby się stamtąd wydostać, a smród czuje na sobie do dziś.

Trudno się przyzwyczaić do ciemność, niby się wie, że blisko równika to dzień równy nocy, ale gdy jest gorąco i słońce zachodzi ma się wrażenie, że jest dobrze po ósmej wieczorem, a tu nie. Szósta, a pięć minut później ciemności egipskie. Rano tak samo, czekam do szóstej dziesięć, żeby do sklepu iść bez latarki. I tak się toczy życie, od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu. Dziękuję, dobranoc.



PS. Publikuję to gdzieś tydzień po tym jak napisałam, bo pojechalismy do La Merced. Wody dalej nie mamy. Wiem tez, ze czekacie na zdjecia, niestety internet nie daje rady...

sobota, 28 czerwca 2014

Po drugiej stronie Andów


Pod koniec czerwca otrzymałam dyplom ukończenia kursu dla wolontariuszy i misjonarzy, organizowanego przez Instytut Bartolome de las Casas, o dumnie brzmiącej nazwie „wprowadzenie do rzeczywistości peruwiańskiej”. Usłyszałam tam nie tylko o problemach służby zdrowia, edukacji, decentralizacji, środowiska naturalnego czy poszczególnych comunidades w różnych regionach kraju, ale także poznałam wielu inspirujących ludzi, którzy pracują prawie we wszystkich zakątkach Peru. W ostatni kursu dzień każdy uczestnik przygotowywał swoją narodową potrawę na wspólny obiad. Było nas dwadzieścia osiem osób z siedemnastu różnych krajów. Spróbowałam więc nie tylko specjałów latynoamerykańskich, ale także min. kenijskich placuszków, kongijskiej pasty z soi, południowokoreańskich przysmaków i indyjskiego kurczaka. Akcent polski? Ostała mi się jedna przyprawa do piernika, więc voila! Piernik krakowski panie i panowie, typowe, tradycyjne ciasto państwa nad Wisłą.

W tych dniach skończyła się także moja praca w INABIF, CAR „Esperanza” czyli w rządowej placówce dla osieroconych, niepełnosprawnych dzieciaków, gdzie chodziłam popołudniami od początku maja. Mam nadzieję tam jeszcze kiedyś wrócić, zobaczyć jak się ma mała Frida Kahlo czyli Fatima.

Pożegnałam się więc po raz kolejny z Limą i ruszyłam dalej, tym razem na dłużej, bo prawdopodobnie do września. Była costa (wybrzeże) była sierra (góry), a więc …selva (dżungla)!

Żeby dotrzeć do selvy central trzeba przebić się przez Andy, ja postanowiłam zrobić to w dwóch etapach. Ze stolicy do Huancayo wyjechałam w niedzielę wieczorem, przez góry znaną mi już trasą Carretera Central. Nie spałam w autobusie, bo pamiętając ostatnie przeżycie ze zmianą wysokości czekałam na moment wyjazdu na przełęcz, kiedy to zacznie brakować mi tlenu. Ale nie tym razem! Nawet się nie zorientowałam, że 4 tysiące metrów pode mną. 

Z Huancayo do Pichinaki podróżować miałyśmy czteroosobową, żeńską ekipą. Moja przyjaciółka z sierry seniora Isabel, która ma swoje sklepy z nawozem również w regionie selvy postanowiła towarzyszyć mi w podroży, tym samym załatwiając swoje biznesy. Do tego księgowa Eli i sprzedawczyni Marlene. Wyruszyłyśmy we wtorek o piątej rano ładując się najpierw do taxi colectivo. W siedem osób, trzy z przodu (biedny pan, który siedział na skrzyni biegów) i cztery z tyłu, plus mój stu kilowy plecak. Przy sklepie w Huancayo doszły nam jeszcze sześć pięciokilowych skrzyń z nawozem i Marlene. Eli miała dosiąść się na trasie. Na dworcu Los andes, byłyśmy mocno po czasie odjazdu naszego busa, ale chyba tyko ja to zauważyłam. Mój plecak został owinięty plastikową torbą i wśród żartów kierowcy, że jest tak ciężki, że chyba mam całe zaginione złoto Inków, powędrował na dach busa. Ciekawe, że nic nie skomentował ciężaru pudeł z nawozem, które z taksówki przwleki jacyś na prędce najęci tragarze i które, też na dachu, musiał instalować z kolejny kwadrans. Wreszcie ruszyliśmy, ale nie ujechaliśmy za wiele no na kilometrze iks za centrum miasta Isabela powiedziała kierowcy, żeby się zatrzymał, bo będzie wsiadać jeszcze jedna pasażerka. I tak sobie znowu czekaliśmy, bo Eli przyszła dopiero po dobrych dziesięciu minutach. Ale fakt, że nikt jawnie się nie niecierpliwił. I chociaż dla picu kierowca co chwila jechał dwa centymetry do przodu to wszyscy wiedzieliśmy, łącznie z wesoło nadchodzącą księgową że bez niej nie odjedzie. Pełen chill out.
Na trasie krajobraz zmieniał się stopniowo. Najpierw wspinaliśmy się w gore żeby przedostać się na druga stronę Andów, a potem coraz niżej i niżej, a z każdym kilometrem w dół robiło coraz cieplej i coraz bardziej zielono. I tak niecałe cztery godziny.


W mieście Tarma był pierwszy postój, na siku i na śniadanie. Kierowca zatrzymał się na ulicy, przy wejściu na targ. W odległości pięciu metrów od busa rozłożone były stragany ze świeżymi bułeczkami i napojem, z wyglądu coś jak mleko. Otworzył okno i zadarł się, że chce sześć bułek i soję. Sprzedawczyni wzięła chochlę poczym z wielkiego gara nalawszy mu napoju do woreczka  wraz ze słomka przyniosła mu w pakieciku do busa. Druga sprzedawczyni przyleciała z bułkami. Za przykładem kierowcy poszła reszta podróżujących i zaczęło się przekrzykiwanie i składanie zamówień. Jedyną osobą, która miała jeszcze dostęp do otwieranego od strony targu okna byłam ja, więc przypadło mi stanowisko obsługi klienta.
- Seeeeenio!!! 5 razy maca jedna bez mleka, 3 razy soja, w tym jedna bez mleka! I jeszcze 2 razy po 3 zestawy bułek! – darłam się wychylona do połowy z busa, żeby przebić się przez gwar panujący na ulicy i targowisku.
Jeśli ktoś się zastanawia i dziwi czemu nie mogliśmy po prostu wysiąść, podejść do straganów i na spokojnie kupić co tam kto chciał, to wystarczy uświadomić sobie, że i tutaj ludzie cenią sobie styl Mcdrive.

Napój sojowy bez mleka
Minęliśmy San Ramon, La Merced, Santa Ana. Do Yurinaki mojego przystanku (dziewczyny jechały dalej do Pichinaki) brakowało pół godziny jazdy. W tym czasie próbowałyśmy się dodzwonić do księdza, u którego miałam zacząć pracę. Zasadniczo wiedział, że mam przyjechać na dniach, bo wymienialiśmy maile, ale dokładnej daty nie ustaliliśmy nigdy, pozostawiając to na ugadanie się przez telefon. Ale niestety, zasięg w Peru to jest temat na inną historię, więc nigdy nie udało mi się dodzwonić.
Ale no cóż, miasteczko małe – pomyślałam sobie - znajdę kościół i będę siedzieć i czekać w przypadku jakby go nie było. Wreszcie Yurinaki,  wysiadłam z busa razem z moim plecakiem pełnym złota, pożegnałam się ze współtowarzyszkami podróży i … w tym momencie Isabeli udało dodzwonić się do księdza.
- Niestety, padre jest w drodze do Satipo i wróci za parę godzin, ale wsiadaj, nie zostawimy Cię tu! Pojedziesz z nami dalej, do Pichinaki, a potem się zobaczy! – i dziewczyny zaczęły wciągając mój plecak powrotem do powrotem busa. No to wsiadłam. A raczej wskoczyłam, bo kierowca nie był poinformowany o zmianie planów i zdążył już ruszyć.
Pichinaki to zdecydowanie większa miejscowość, prężnie rozwijająca się, również pod względem turystyki lokalnej. Wypoczęłyśmy chwilkę w sklepie siedząc na torbach z nawozem popijając Inca Colę, a potem krótka rundka po centrum. W międzyczasie zadzwonił znowu padre i powiedział, że przy parafii jest comedor (jadłodajnia) dla dzieci, gdzie mogę zaczekać. Dziewczyny  postanowiły podrzucić mnie tam taksówką, gdy będą jechać robić remanent w sklepie w Santa Ana.

Pichinaki centrum turystyczne, selva wita :) :) :) Jeszcze w górskim ubraniu...
I tak dotarłam. I tak sobie czekam w tym comedor, już trzecią godzinę. Pomogłam przy rozdysponowaniu posiłku i sprzątaniu, dostałam obiad w zamian. Pani, która tu pracuje, powiedziała mi, że ciężko jest teraz żyć w Yurinaki, bo ostatnimi czasy cena kawy była bardzo wysoka i większość osób przerzuciło się z uprawy bananów, kokosa czy papai tylko na kawę właśnie.
- I caramba,  chwyciła zaraza w tamtym roku i nie ma za co kupić jedzenie i długów spłacać...
Pytam czy wiadomo skąd to przyszło, ta zaraza.
 - A no różnie mówią ludzie…że terroryści przelecieli samolotem i kropili, a to że nawet może i rząd…nie wiadomo.
No i taka rzeczywistość peruwiańska.

Czwarta, przyjechali, będę miała gdzie spać!

czwartek, 12 czerwca 2014

Trochę szarości - Pachacutec

Wróciłam do szarej stolicy, gdzie mży i zaczyna się zima. Garúa - mgła, która osnuwa miasto sprawia, że mimo standardowej jak na wybrzeże temperatury powietrza, czyli około 20 stopni, człowiek czuje się jakby było o połowę mniej. Przynajmniej ten człowiek, który pisze te słowa ma takie wrażenie. Na ulicach bowiem, dzieci dalej biegają w krótkich rękawkach...

Kiedy jestem w Limie, w niedziele zwykle wstaję wcześnie, tak po piątej, gdyż jeździmy do Pachacutec. Ciudad de Pachacutec jest częścią dystryktu Ventanilla, na północ od Callao i jest jednym z wielu istniejących w Peru pueblos jovenes. Pueblo joven to w dosłownym tłumaczeniu młode miasto, w rzeczywistości jednak, to określenie dzielnic biedy czyli slamsów. Zdawać się może, że nazwa ta jest dość optymistyczna - na razie są młodym miastem i żyją bez bieżącej wody, a czasem i prądu, ale sytuacja się poprawi i po wyborach zamiast piachu będą trawniki i ulice. I tak się zdarza na przestrzeni lat, choćby sama Ventanilla jest tego przykładem. Mówi się, że Lima liczy 10 milionów mieszkańców, z tego 30% żyje w pueblos jovenes.

Ludności, która mieszka w pueblos jovenes to większość dzieci imigrantów przybyłych w poprzednim pokoleniu z innych części kraju (migracje wewnętrzne costa-sierra-selva). Ziemia, na której budowane są domy jest często publiczna - największe osiedla w Limie zostały utworzone przez władze. Chociaż oczywiście też często w kontekście dzielnic biedy mówi się o problemie invasiones czyli samowolnego zajmowania i okupacji terenu prywatnego w celach mieszkaniowych bez zgody właścicieli ziemi. 



Pachacutec

Woda dostarczana do domów w cysternach

Panowie bardzo chcieli być na zdjęciu więc wrzucam ich też na bloga, a co!

Jedziemy najpierw micro, potem mototaxi. Na miejscu czeka na nas piątka dzieci. To sukces bo dopiero zaczynamy tam naszą pracę. Początkiem maja, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy, nie było jeszcze nikogo, a żeby otworzyć drzwi sali/kaplicy trzeba było usunąć mnóstwo ptasich odchodów. Bawimy się, śpiewamy i tańczymy. Za pierwszym razem improwizowałam z piosenką Arki Noego, kiedy mnie poprosili żebym zaśpiewała coś po polsku, ale teraz to już stała część spotkań. Jest też krótka katecheza dla dzieciaków, które chcą iść do chrztu lub pierwszej komunii.



Las brujas - czarownice

Próbuję opublikować ten post już od kilku dniu, ale niestety internet jest również nieco zamglony...

sobota, 31 maja 2014

Sierra Central: Bliżej nieba

W Marco spędziłam prawie tydzień. Przez cały ten czas miałam wrażenie, że jestem bliżej nieba. Fakt, że mieszkałam na parafii, przy kościele i fakt, że fizycznie byłam bliżej nieba niż zazwyczaj, bo miasteczko leży na wysokości 3460 mnpm. W każdym razie czy wspinając się na pobliskie szczyty czy przemierzając cabionetą kręte drogi, rozpadliny i przepaście, czułam, że niebo jest bliżej. Bo czasem, gdy siedziałam odpoczywając na kamieniach, które przywlókł lodowiec (mamo, tato, nie pamiętam jak to z tym lodowcem było dokładnie) to byliśmy tylko we dwoje, ja i niebo. Aha no i czakra w dole.




lodowiec Huaytapallana

Parafia w Marco liczy kilkanaście wiosek, księża dojeżdżają na mszę czasem ponad godzinę. Najczęściej do kościoła przychodziły dzieci, kilka, kilkanaście, podwoziliśmy je samochodem na pace. Do kaplicy czy kościoła klucze mają zwykle mieszkańcy. Rodzi to niekiedy spory, bo jest obawa, że niektórzy zaproszą padres casados czyli dawnych księży, którzy pozakładali rodziny, ale dalej udzielają sakramentów.

Kościół Świętej Marii Magdaleny w Marco

Sierra Central: Feria i Fiesta

W czwartkowy poranek w Sapallanga (prowincja Huancayo) rozpoczyna się feria czyli targ. Zjeżdżają się sprzedawcy ze okolicznych miasteczek i wiosek, przywożąc wszystko co mogą sprzedać: warzywa, owoce, ubrania, świnki morskie, kurczaki, kadzidełka na każdą dolegliwość, suszone węże, róże ogrodowe i przeróżne cejcości. 
- Mami, mami, może kupisz yerbe, mami, a może kilo kamote (słodki ziemniak)?! - rozlegają się głosy.
Oprócz zakupów na targowisku można też smacznie zjeść i napić się soku ze świeżych owoców - jugo. Byłam tak oczarowana, że po porannych zakupach wróciłam tam, tym razem z delirką (pet name mojego SonyCybershota).


Sapallanga
Sapallanga - z koleżankami na drinku ;)
Sapallanga - nie mogłyśmy się dogadać, bo ja nie za bardzo w keczua mówię, ale ku obopólnej radości cyknełysmy sobie foty, ja z nią - no bo wiadomo, a ona ze mną - bo nigdy u nikogo nie widziała niebieskich oczu.
Sapallanga
W Marco (prowincja Jauja) natomiast w czwartek rozpoczyna się fiesta. Zaczyna się w czwartek i trwa do następnej środy. Na głównym placu, przy gloriecie (taka jakby altanka) zbierają się mieszkańcy, hektolitry piwa, orkiestra - jedna, dwie, a czasem cztery i rozpoczyna się impreza. Roboczo nazwę ją "spacerówka". Tworzy się bowiem korowód, na przedzie którego idą najczęściej sponsorzy imprezy, za nimi lud świętujący, a na końcu muzykanci. I tak przytupując i podskakując przechadzają się po uliczkach miasteczka, a potem rundka za rundką w ogół placu. Trwa to do około godziny dziesiątej wieczorem, chyba że jest wielka fiesta, to podobno wtedy i do rana. Zapytałam, co świętują? Z jakiej okazji jest fiesta? Hmm...nikt nie był wstanie mi powiedzieć. Bo fiesta to fiesta.

Marco

Marco
W jedną sobotę w Marco był ślub, w pierwszej ławce siedziały dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Po kazaniu, w którym ksiądz zwracał się po imieniu do młodej pary, miała nastąpić uroczystość zaślubin. W tym jednak momencie pan młody wyszeptał, iż jest problem, gdyż panna młoda jeszcze się nie pojawiła! Jak to? Na własny ślub? Niestety punktualność nie była jej mocną stroną. Po dwóch pieśniach, ksiądz kontynuował mszę, a panna młoda wpadła do kościoła 10 minut przed końcem. Que chistoso - jak się tu mówi.

Dziewczynka do sypania kwiatów na ślubie bez panny młodej.
Marco jest miasteczkiem, gdzie większość mieszkańców żyje z rolnictwa, mają to co da im czakra (pola uprawne) i mieszkają w większości w domach z adobe, a pijaństwo zarówno mężczyzn jak i kobiet jest tu niestety problemem powszechnym.

Sierra Central: Huancayo-Concepción-Jauja

Po dwóch tygodniach oddychania limeńskim powietrzem wyruszyłam na wschód, w część Andów Środkowych, w okolice doliny rzeki Montaro. 

Z Limy do Huancayo kursują autobusy, ceny biletów wahają się od 30 soli w wyż, w zależności od poziomu luksusu w autobusie. Ja, za 50 soli miałam: rozkładane siedzenia samolotowe (trzy w rzędzie), telewizor i tylko trochę sfatygowany kocyk drugiej nowości. Wyruszaliśmy późnym wieczorem więc już na początku podróży zaczęłam nieco przysypiać, ale wtedy obudził mnie pan stewardess, który latał z kamerą i strzelał krótkie ujęcia każdej podróżującej facjacie oraz spisywał dane osobowe. To kwestia bezpieczeństwa, jako mi powiedziano, gdyż często zdarzały się rabunki w autokarach. Podróż miała trwać około ośmiu godzin.

Obudziłam się tylko raz. Oblewana falami gorąca, dusznościami i młodościami. Oznaczało to, że wznieśliśmy się na wysokość ponad 4800 mnpm., w okolice przełęczy Abra de Antícona inaczej Ticlio (4818 mnpm), a ja zaczynam doświadczać soroche czyli choroby wysokościowej. Najlepszym remedium, które pomaga przy aklimatyzacji na takiej wysokości jest oczywiście koka, tak więc przez kolejne dwa dni wlewano w mnie litry gorącego wywaru z tych małych zielonych listków i doszłam do siebie. 

Pierwsze dni spędziłam jeżdżąc po andyjskich wioskach w regionie. Moi przyjaciele, mają swoje sklepiki z nawozem w różnych miejscach więc doglądaliśmy biznesu.

Pukara
 
Pichunari (?), tam właśnie zjedliśmy śniadanie w lokalnej "restauracji", ryż gototowany w garczku na ogniu, domową bułeczkę i canchę na przegryzkę (coś w stylu smażonej kukurydzy)

Huancayo i Jauja to oddalone od siebie około godzinę jazdy colectivo (czyli taksówką zbiorową), dwa miasta w regionie Junin (położone już na szczęście niżej bo ok. 3300 mnpm). Moja "peruwańska rodzina" pochodzi z Huancayo, dlatego też mogę być skażona stronniczością. Na wstępie opowiedzieli mi taki dowcip:

"Spacerują w chmurach Pan Jezus i Święty Piotr. Piotr mówi: 
-Jezu, strasznie chce mi się sikać!
-Lej, pod nami jest Jauja..."

Laguna de Paca, niecałe 4 kilometry od Jauja. Podobno w głębinach leży zatopiony skarb Inków, złoto z wykupu za Atahualpę, podobno też kształt górskich pasm tworzy postać drzemiącego nad brzegiem jeziora Inki i kolejne podobno - żyje tam piękna syrenka. Pewne jest natomiast to, że w tej restauracji serwują ceviche - i choć to ryba surowa - zakosztowałam.

Jauja - centrum. Na drugim planie cabioneta, którą się woziłam ;)
Jauja
Jauja została założona przez Pizzara i przez krótki czas była stolicą Peru, potem ze względów strategicznych konkwistadorzy przenieśli się do Limy. Ale jak mi powiedziano, wszystkie złe cechy zostawili w prowincji, dlatego właśnie jaujinos są butni, borrachos, lenie i nieroby, ciągle fiesta i cervesa. Co innego Huancayo, stolica regionu, tu kwitnie biznes, każdy coś sprzedaję, każdy coś kupuje, niezależność i wolność potomków ludów Wanka. Pewnie trochę prawdy w tym jest, ale nie wiem jakie dowcipy opowiada się w Jauja...
Huancayo


Huancayo, ot taki sobie kościół, ale nie mam wielu zdjęć, z własnym obliczem, a chciałam udowodnić, że na prawdę jestem w tym Peru, a nie tylko zrzynam z Wikipedii.
Huancayo

I jest jeszcze Concepción, tak gdzieś w połowie drogi. A dalej na wschód Sanktuarium Santa Rosa de Ocopa czyli jedna z pierwszych siedzib franciszkanów w Nowym Świecie. Z wielką biblioteką, muzeum zwierząt z selvy (wytrzeszczone oczy i wystrzyżone zębiska) i rozległymi włościami zielonymi wokół. Obecnie mieszka tam 3 księży, 3 braci i 8 nowicjuszy. 


Convento de Santa Rosa de Ocopa